Do macierzyństwa długo dojrzewałam. Nigdy nie należałam do
kobiet, które marzyły o dzieciach, które lubiły je do tego stopnia, że zajmowały
się cudzymi dziećmi, rozczulały na ulicy nad wózkami i brzuchami. Wręcz
przeciwnie. Dzieci unikałam.
Moje wczesne wyobrażenie
o macierzyństwie
Owszem chciałam mieć dzieci – idealnie dwójkę, idealnie
chłopca i dziewczynkę, idealnie chłopca pierwszego córkę drugą, idealnie ... W przyszłości. Kiedyś, kiedy dorosnę. Potem „kiedy dorosnę” zamieniło się w „po trzydziestce”. Tu
przemówiły do mnie wyniki badań wskazujące na zwiększone ryzyko chorób
genetycznych z wiekiem matki. Czas leciał i tylko moja babcia w każde święta pytała o
wnuki.
Najstarsza i mama fot. Album rodzinny |
Planując rodzinę
Do starania się o dziecko podeszłam w sposób zaplanowany i
zorganizowany. Kiedy wszystkie nitki się zbiegły i nastąpił ten moment –
uznałam, że teraz, trzeba wszystko wyliczyć, wymierzyć. Miało to też swoje
dobre strony. Kwas foliowy, witaminki – wszystko pod kontrolą. O ciąży dużo nie widziałam – wstyd przyznać, ale niektóre
rzeczy odkrywałam z babskiego czytadła, którego tytułu niestety już nie
pamiętam. „To w ciąży nie wolno pić coli?” – pytałam z przerażeniem w czasie
naszej „ostatniej” wyprawy przed dziećmi - „Ani jeść niedosmażonego mięsa?”. Miałam szczęście, życie nie dało mi lekcji pokory. Po trzech
miesiącach prób na teście ciążowym pojawiła się nieśmiała druga kreska. „Nic
nie widzę” – skwitował mąż. Ale następnego dnia znów się pojawiła. A trzeciego
była bardziej wyraźna.
Po pierwszym dziecku
Czas ciąży niewiele zmienił. Zaczęłam powoli czytać
podręczniki. Nawet udzielać się na grupie dyskusyjnej. Ale dzieci były ciągle
wielką niewiadomą. Podręcznikowe przepisy chciałam stosować 1 do 1. Zero gości
przez pierwsze 6 tygodni. Zero smoczka. Spanie w łóżeczku dla bezpieczeństwa. Potem pojawiła się córka. I sam poród i pierwsze tygodnie
dały mi w kość. Dużo płakała. Ciągle była głodna. Ja nie widziałam co i jak.
Przychodziły panie z poradni laktacyjnych, przychodzili lekarze. Wszystko było
trudne (przewinięcie, wyjście na spacer) i wszystko było wyzwaniem. Kochałam
córkę . Ale było mi przez dłuższy czas źle. Zajmowałam się czekaniem. Czekaniem
aż mąż wróci z pracy. Czekaniem na weekend. Czekaniem na święta. Na urlop. Z wiosennym słońcem piękne momenty zaczęły przeważać. Odnalazłam
klucz do obsługi dziecka. Ale rozumiem dobrze mamy zmagające się z frustracją.
Najstarsza fot. Album rodzinny |
I teraz
I było już tak dobrze, że dwa lata po pierwszej córce
pojawiła się następna. A potem mąż (inicjator wszystkich poważniejszych kroków
rodzinnych w naszym życiu) zaczął żartować o trzecim dziecku. Na początku zareagowałam:
ha, ha, haJ
Potem zorientowałam się, że on na poważnie. O nie, nie ma mowy! Duża rodzina
jest fajna, ale troje małych dzieci… Ale kiedy nastąpiło kategoryczne nie, mąż
powiedział „Smutno, że nie będziemy mieć już nigdy dziecka. No bo jak nie teraz
to już raczej nigdy.” Fakt. Smutno. Następnego dnia też smutno. Po niecałym
roku urodził się Najmłodszy. I wtedy – mimo, że kiepsko spał, mimo, że męża często nie
było, a córki też wymagały uwagi, odkryłam, że urlop macierzyński może być dla
kobiety pięknym i owocnym okresem.
Moje macierzyństwo po
trzydziestce
Patrząc na siebie w wieku 20 czy 25 lat – obowiązkową
perfekcjonistkę, cieszę się z tego, jak wszystko się ułożyło. Na bazie
doświadczeń, ale też z pomocą książek, warsztatów i rozmów z innymi ułożyłam
sobie, jak teraz wyobrażam sobie moje macierzyństwo. Jak chcę żyć, żeby było
szczęśliwe i świadome. Żeby nie było czekaniem, a radością. Mniej planowania. Trochę więcej luzu (odpuściłam i perfekcjonizm, i obejmującą
wszystkie aspekty chęć kontroli). Trochę mniej helikopterowania (trochę). Więcej przyglądania się dzieciom tu i teraz, czerpania
radości z chwil codziennych. Więcej lekkości. Więcej świadomego wychowywania, stawiania na to, co jest
ważne. Więcej zdobywania wiedzy i inspiracji, jak to zrobić. I jednocześnie więcej pewności siebie. Poczucie, że wiem co
robię. Więcej bycia przy dzieciach, towarzyszenia im w życiu. Więcej gryzienia się w język. Stres? Oczywiście jest. Już nie przy każdym katarze. Ale
przy ważnych decyzjach – tak. I na koniec - więcej myślenia o sobie i swoich potrzebach.
Znajdowania na nie czasu. Organizowania życia z dziećmi tak, żebym i ja, i one
miały satysfakcję z czasu spędzanego wspólnie. Szukania swoich tematów, powrotu
do pasji jeszcze sprzed podjęcia życia zawodowego – jak pisanie, zdjęcia. Stąd
blog. Ale też dystans do rodzicielstwa i nie zamykanie się w
świecie rodzicielstwa. Przeszłam długą drogę od „nie lubię dzieci” do „lubię dzieci
i piszę o ważnych (i mniej ważnych rzeczach) z nimi związanych”. Macierzyństwo. Chyba niewiele innych wydarzeń w życiu
pokazuje jak bardzo człowiek się zmienił i jak - nie bójmy się tego słowa –
dojrzał. Moje macierzyństwo to droga. I tak jak w przypadku podróży, liczy się
sama droga, a nie tylko cel.
***
Jestem Asia. Prowadzę bloga, gdzie pokazuję jak wychowywać dzieci, czerpiąc przy tym radość
z macierzyństwa i nie zapominając o sobie i swoich potrzebach. Piszę, bo
lubię i chcę dzielić się doświadczeniem
– którego trochę nazbierałam. Jestem matką trójki małych dzieci – dwóch córek w
wieku przedszkolnym i mającego rok z hakiem syna. Lubię robić zdjęcia. Uwielbiam
książki i seriale. Kocham być w drodze, w podróży, obserwować świat i spotykać
ludzi. Doceniać codzienność i czerpać radość z chwili. Zapraszam na
matkawkratke.pl!
Dziś większość rodzących kobiet ma ten sam problem, nie mamy już doświadczenia, w rodzinach rodzi się coraz mniej dzieci, bardziej zwraca się uwagę na jakość potomstwa.
OdpowiedzUsuń"jakość potomstwa" brzmi jakoś hardcorowo, ale prawda jest taka, że zawsze zwracamy uwagę na to, żeby zapewnić dziecku to co najlepsze i chcemy dać mu nawet gwiazdkę z nieba.
UsuńUwielbiałam dzieci odkąd pamiętam. Gdy moja siostra zaczęła swoją przygodę z macierzyństwem, ja byłam jeszcze wczesną nastolatką. Byłam zakochana w jej dzieciaczkach, uwielbiałam się nimi zajmować. W czasach studenckich wkręciłam się w skauting i prowadziłam zbiórki najmłodszych harcerek. To był mój żywioł. Zaczęłam czuć się (i niestety również zachowywać) jak ekspert od rodzicielstwa. Byłam pewna, że będę fantastyczną, wyluzowaną mamą. Dziewczynek oczywiście. Gdy wyszłam za mąż bardzo pragnęłam mieć dziecko. Gdy urodził się synek, zderzyłam się ze ścianą. Wracające wspomnienie porodu, dzień zlewający się z nocą w pierwszych miesiącach, przebywanie z dzieckiem 24/7 i niespodziewana dla mnie samej złość wobec własnego dziecka, a także niewystarczające wsparcie męża, dobijały mnie każdego dnia. Gdy już pomału dochodziłam do siebie, a synek był coraz bardziej ogarnięty, w dzień jego pierwszych urodzin dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Przerażenie 100%. Na szczęście wszystko się jakoś szczęśliwie poukładało i radości, jaka we mnie wstąpiła po narodzinach maleństwa, nie sposób opisać. Nadal jednak miewam momenty, że tęsknię za czasami sprzed macierzyństwa, moja cierpliwość wisi na włosku, a ja zamiast cieszyć się chwilą, skupiam się na czekaniu na bliżej nieokreślone "lepiej". I choć kocham moich chłopców, to mój entuzjazm wobec dzieci jako ogółu zdecydowanie opadł w porównaniu z tym, co było dawniej.
OdpowiedzUsuńTo właśnie chyba jest podstawą macierzyństwa, że zderzaku się z rzeczywistością i trzeba poukładać sobie wszystko w głowie. I muszę przyznać Ci rację, mój entuzjazm też opadł - kocham Tadzia najmocniej na świecie, ale inne dzieci już mnie tak nie zachwycają!
Usuń