czwartek, 14 stycznia 2016

Monika Kampczyk z Kamperki

Kiedy sięgam pamięcią w tył, zawsze widziałam siebie w towarzystwie kilkorga dzieci i męża. W marzeniach. Skłamałabym jednak mówiąc, że zawsze chciałam być mamą. Nie zawsze. W wieku czterech lat, zapytana o to, ile będę mieć dzieci i co będę robić, z histerią w głosie wykrzyczałam, że zawsze zostanę normalnym dzieckiem, nie żadną mamą.  Później mi się to odmieniło i od kiedy świadomie pamiętam i mogłam już decydować o kształcie mojej przyszłości, wiedziałam, że kiedyś nią zostanę. Mamusią. Taką samą, jak moja. Idealną, zawsze w porę, zawsze gotową do działania, z radością witającą każdy dzień i czekającą na swoje dzieci i męża. 

Z tamtej perspektywy wszystko wyglądało tak łatwo. Rodzisz dzieci, kiedy są małe bawisz się z nimi, wychodzisz na spacery, później uczysz i pomagasz w nauce, w międzyczasie opiekujesz się domem, sprzątasz, gotujesz obiady, kładziesz dzieci spać, i rano kółko zaczyna się ponownie kręcić. Taka sielanka, mamina sielanka, w której chciałam odnaleźć się i ja.

A później życie pokazało mi, jak naprawdę to wszystko wygląda. Choć nie, nie narzekam i nigdy nie będę, tylko troszkę sobie pod nosem marudzę. 

Monika i Liwia
Fot. Album rodzinny

Zaczęło się niepozornie, jak u większości, z wielkim okrzykiem na ustach: gdzie jest mój okres? Tak, moja ciąża była nieplanowana i zupełnie niespodziewana, ale tak samo niespodziewanie jak przyszła, tak niestety odeszła. Zostawiając w sercu ślad i ból, a w niebie naszego wspólnego Aniołka. Jednak przeżycie, które jest tak mocne i zabiera tak wiele, sprawia jednocześnie, że wśród całego zła, można odnaleźć kawałek dobra. Przekonałam się, że osoba, tata dziecka, to ten człowiek, z którym spędzę resztę życia, i z którym to przeżyję jeszcze niejedną ciążę. I tak też zrobiłam. 

Ze względu na stopnień zaawansowania poprzedniej ciąży mieliśmy czekać. To czekaliśmy, a to trwało i trwało i trwało.. I korzystaliśmy z kalendarza, i wykresów i mniej więcej działaliśmy tak, żeby nic nie zdziałać. I wtem, zupełnie z nikąd i totalnie nie w okresie, w którym to nowe życie powinno powstać, zrobiła się ona! Nasza ukochana córa – Liwia. 

9 miesięcy zleciało, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a ja rosłam i rosłam, i rosłam i końca nie było. Zupełnie nie tak, jak w moich założeniach. Miało być dziesięć kilogramów, dietę trzymałam, zajadałam się warzywami, a tyłek był coraz to większy. Ale sobie tłumaczyłam, że to dla dobra, no tylko kogo? Bo na pewno nie mojego.  

Później był ten dzień, którego chyba nie chcę wspominać, bo był tak kolorowy i pełen różnorakich emocji. Ale to był ten, który odmienił mój świat o 180 stopni. 15 listopada 2013 roku o godzinie 21:46 pojawiło się na świecie zupełnie nowe słońce. Jeszcze jaśniejsze od tego, które świeci codziennie na niebie. Moja nieskończona miłość – córka. 

I ten pierwszy czas był totalnie idealny. Bez płaczu, bez kolek, bez zmartwień i BEZ SPANIA! Tak, wszyscy mówili, że noworodki to tylko jedzą, śpią i robią kupę. 2 elementy się zgadzały, ale spanie? Jest dla słabych. Na obrotach byłam 24 godziny, a podejrzewam, że gdyby nie pomoc mamy, to ja nie spałabym w ogóle. Co gorsza, tak jej zostało. Regeneruje się w ekspresowym tempie, zrezygnowała całkowicie z drzemek, zasypia grubo po dobranocce, a wstaje z kurami. Skąd ona się wyrodziła? Z dwójki śpiochów, którzy każdy wolny czas przeleżeli by pod kocem? Czy to jakiś tajemniczy mix genów? 

Monika i Liwia
Fot. Album rodzinny

Chciałam teraz ponarzekać, ale nie mogę, bo dalszy czas też był idealny. Każdy dzień, każdy spacer i każda zabawa. Musiałabym skłamać, że miałam depresję, że nie radziłam sobie i nie radzę. Bo ja to robię i chcę wierzyć, że robię to dobrze. Nie narzekam, bo dziecko to dar, którego wcale nie musiałam dostać. Jest ciężko, są takie momenty, jak na przykład dzisiaj, kiedy godzinę siedziałam na podłodze w przedpokoju, ubrana w buty, kurtkę i czapkę i czekałam, aż moje rozhisteryzowane dziecko, ubrane tylko do połowy w górę, przestanie rzucać się i krzyczeć po zimnych kafelkach. I nic nie mogłam z tym zrobić, musiałam przeczekać, bo każdy mój ruch powodował jeszcze gorszy skutek. Serce mi się kroiło, bo nienawidzę, kiedy ona płacze. Ale dałam radę i czuje się z tego powodu bardzo dumna. A najlepszym momentem było, kiedy ten mały rozrabiaka podszedł do mnie, pocałował i przytulił na znak pokoju.

I tak właśnie się staram szukać pozytywów w każdym dniu. Bywa ciężko i w tym macierzyństwo mnie zaskoczyło. Teraz wiem, że za uśmiechem mojej mamy nie zawsze stały pozytywne emocje, ale ona dawała radę i ja też taka chcę być. Bywa ciężko, bywa że brakuje mi na wszystko siły, ale wtedy wystarczy ten jeden mały uśmiech i pisk: mamusiu, i ja wracam. Do żywych, walnę sobie kawę, puszczę bajki, usiądę spokojnie, popatrzę z boku, naładuję energię i jadę dalej.
Takie jest moje życie, które świadomie wybrałam. I ja je uwielbiam. Dla tych oczu wstaję każdego dnia z łóżka i dla nich zasypiam z planem na następny dzień. Kocham moje życie, za to, że pozwoliło mi być mamą i marzę, by to na tym nie skończyło.

Tak wiem, ten tekst to jeden wielki mętlik i plątanina, ale tak też wygląda moje życie. Czasami przechodzi od histerii do śmiechu, miesza się z zapachem obiadu i środków do zmywania długopisu ze skóry, po czym przechodzi przez powolny spacer za rękę, tylko po to by za chwilę gonić mnie między półkami sklepowymi i bawić się w chowanego za firanką. Kocham moje życie – moje życie to Liwia.

***
Monika, mama Monika. Do przesady zakochana w swoim łobuzie. Z wykształcenia mgr inż. Zarządzania i inżynierii produkcji, filolog, z pasji, blogerka. Spełniona w 90%, o kolejne 10 ciągle walczę.
Koniecznie zajrzyjcie na: www.kamperki.com

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zobacz też:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...